Abstrakt
Dzień był bury i ponury. Brodząc po kostki w śnieżnej chlapie dotarłem w końcu do masywnych drzwi Sądu, optymistycznie pomalowanych w olejno - brązowy deseń. Uchwyciłem oburącz klamkę, która znajdowała się na wysokości mych oczu i z całej siły naparłem na majestat strażnicy prawa i porządku. W wyniku naparcia, moje stopy w przepisowych półbutach ujechały na śniegu nieco w tył. Drzwi ustąpiły niechętnie, wydając jęk zwielokrotniony odbiciem sinych ścian przedsionka.
Otrzepałem śnieg z obcasów co wzbudziło zainteresowanie siedzących pod ścianami petentów sądu, zwanych urzędowo “stronami”. Większość stron, jak mogłem wywnioskować z niechętnego wyrazu twarzy, raczej nie przybyła tu dobrowolnie, wiedziona głębokim umiłowaniem judykatury zasad pożycia ogólnospołecznego. Pewna osoba została nawet specjalnie umotywowana do odwiedzenia gmachu, czego wyrazem była srebrna bransoletka lśniąca na przegubie ręki. Bransoletka ta, łączyła stronę sporu z umundurowanym funkcjonariuszem za pomocą łańcuszka, a zatem strona miała uzasadniony powód, aby nie okazywać mi wesołości.
Rozejrzałem się wokół. Szeroki korytarz po prawej ukazywał u zbiegu swej perspektywy drzwi z obiecująco brzmiącym napisem: “Wydział Ksiąg Wieczystych”.